Informacje o wystawie
Ronald Ruseler, ur. 1950 w Haarlemie (Holandia), gdzie mieszka do dziś. W l. 1970-75 ukończył studia w Akademii Sztuki Współczesnej w Amsterdamie, od początku lat 80. wystawiał w Holandii i Francji. Tworzy obiekty na pograniczu malarstwa i rzeźby, charakteryzujące się pikturalnym odczuciem materii.
W Arsenale prezentuje cykl prac z ostatnich 2 lat.
Tekst Mariusza Rosiaka
Nie zamierzam szukać precyzyjnych definicji gatunkowych tego, co tworzy Ronald Ruseler. Wystarczy mi konstatacja, że jego obiekty sytuują się gdzieś na pograniczu malarstwa i rzeźby. Olej, akryl, pigment, beton, kamień, gałęzie, ceramika, fotografia – to materiały, jakie znajdziemy w jego pracach. Obojętnie, czy przybierają kształt klasycznego obrazu sztalugowego malowanego na płótnie naciągniętym na krosno, malarskiej miniatury, pełnowymiarowej formy rzeźbiarskiej pokrytej suto patyną farby, reliefu czy walizki, z której można wyciągnąć siedem maleńkich obrazków – każdy inny na kolejny dzień tygodnia. Nie przeszkadza mi przy tym nawet to, że niekiedy jego obiekty zbyt nadto zbliżają się do pamiątki z podróży gdzieś tam – choć zawsze wiadomo dokąd. Ronald Ruseler ma bowiem naturę trampa. Przemierzył prawie wszystkie kraje starego kontynentu, był w USA, Turcji, Egipcie, Meksyku, Gwatemali i Hondurasie. To, co zobaczył i przeżył, wyraża po prostu w takiej a nie innej formie. Tak chce i tak musi. l imponuje mi ten przymus wewnętrzny uzewnętrzniany w sposób tak bezpośredni, w niewielkim tylko stopniu kokietujący tradycję sztuki, szalenie emocjonalny, niekiedy erudycyjny w sposób niemalże wyrafinowany, wreszcie wrażliwy i czuły. Na czas, miejsce, przyrodę, kulturę, archetyp, horyzont, mit i zabobon…
Ronald Ruseler przede wszystkim jednak eksponuje w swoich pracach swój związek z naturą, z ziemią. Ale uzyskuje to abstrakcyjny i sensualny wymiar. Podróżując szuka inspiracji, korzeni, pożywki, punktów odniesienia. Identyfikuje się i dystansuje. Podejmując próbę opisania miejsca, w którym przebywa – określa siebie. Chce być tożsamy a Aztekami, Majami, Judaszem, Buddą, Chrystusem, faraonami. Chce wiedzieć więcej, bo chce wyrazić czas i przemijanie, nostalgię i zapomnienie, sens przeszłości i przyszłości zarazem. W magii pradawnych znaków, rytuałów i przedmiotów odnajduje znaczenia jak najbardziej współczesne i… osobiste. Niekiedy może wydawać się nawet, że w swoich realizacjach artysta jest zaledwie medium, przez które transmitują odwieczne lęki, tęsknoty i idee. W tym sensie jego prace można czytać tak, jak czyta się kalendarz, mapę, totemy wojny i pokoju, znaki starego Boga wyryte na skórze kamiennej góry, wróżbę, monetę z czasów, których nawet lodowiec już nie pamięta czy sen, który nie wiadomo czy kiedykolwiek się zaczął i kiedykolwiek się skończy…
To sztuka umiaru i wylewności zarazem, powściągliwości i gestu, pokory i egotyzmu. Być może ewokująca w pewnym sensie tradycję starego, holenderskiego malarstwa – otwartego i czułego na przedmiot, na wszystkie jego znaczenia i klimaty, jakie z sobą niesie…