We dwoje – ona i on. Dwie figury.
Ona jest wysmukla, zarysowana miękkim konturem. On jest szeroki w ramionach, większy, kanciasty. Są blisko siebie. Prostokąt obrazu wyznacza i ogranicza ich wspólną przestrzeń. Przestrzeni jest tyle, ile na obrazie. Muszą się zmieścić. Skuleni przylegają do siebie, chociaż czasem chcieliby uciec od siebie. Ich ręce, nogi już biegną na zewnątrz.
Nie uciekają. Są razem, są jednością, jedną formą tworzącą podwójny znak. Zawieszeni w spokojnej lub pełnej napięcia równowadze. Linie moich figur przecinają płótno obrazu. Chciałam, by ich kontury wyznaczały przestrzeń, by wydarzenie na obrazie było opowiedziane tylko nimi.
Pomimo stosowanych przeze mnie uproszczeń są tacy bogaci w środki wyrazu. Ręce – na początku jest dłoń, giętka, jej palce, przegub układa się na wiele sposobów, potem jest wyciągnięte ramię, linia prowadząca w głąb dala. Ręce skulone, przylegające do data, podpierają glonie, ubogacają kontur figury. Albo ręce wewnątrz, zakłócają spokój dala. Ręce mówią. Także głowy, nogi, dążą do siebie lub odpychają się.
Kobieta jest mniej materialna, maluję ją gładko. Mężczyznę maluję piaskiem, ziemią. Jego tors staje się matowy, głębszy. Zyskuje jeszcze jeden wymiar na płaskim obrazie'. Jeszcze jeden sposób różnicowania.
Moje figury są również we wnętrzach. Wystarczy zaznaczyć cztery kąty i już jest przestrzeń dla miłości lub dramatu. Wnętrze może być cudownym miejscem spotkań albo klatką bez wyjścia, w której trzeba trwać obok siebie.
Malując cykl „We dwoje” zamknęłam się z moimi figurami w ich świecie. W trakcie pracy nad obrazem przychodził pomyśł na następną kompozycję. Każdy obraz był osobną próbą wyrażenia tego, czego jeszcze nie powiedziałam w poprzednim. Pomimo podobieństw w rozwiązaniach malarskich, żyłam z moimi obrazkami i malowałam je oddzielnie.
Jeżeli moje obrazy przekazują pewną treść, to dobrze. Nie uciekam od znaczeń, chociaż w trakcie malowania nie jest to sprawa najważniejsza.
Z tyloma „problemami na płótnie” muszę uporać, się po drodze. Treść jest gdzieś na początku, gdy pcha mnie chęć malowania. Projekt jest w zarysie i nigdy określony do końca. Zresztą płótno i farby olejne mają swoje prawa i trzeba im się poddać, gdy używam ich jako środków wyrazu. Maluję obraz i zaczynam z nim obcować jak z żywą istotą. To on mnie gdzieś prowadzi, nie ja jego. Dużo jest problemów z kompozycją, kolorem. Potem wreszcie obraz zaczyna „grać”. Zdaje misie, że jest gotowy, opowiada o czymś już niezależnie ode mnie. Niech ten samodzielny przekaz odbiera widz. Oby mój cykl opowiedział o byciu „we dwoje „jak najwięcej.
Czyż można uciec od treści malując kobietę i mężczyznę ?
Jolanta Johnsson
WE DWOJE – W DWOISTOŚCI (między zadaniami malarskimi a egzystencjalnymi)
„Czasami czuję się jak widz w opustoszałym teatrze, gdzie na ogromnej scenie rozgrywa się niesłychanie bogate widowisko…” To wyznanie Jolanty Johnsson, opublikowane w szwedzkiej prasie z okazji jej pierwszej indywidualnej wystawy w dalekim Nassjó, nie straciło nic na aktualności, mimo iż tym razem artystka skupiła się wyłącznie na pejzażach wewnętrznych – warto pamiętać o dwoistym charakterze tej wewnętrzności, którą wrażliwy widz odkryje bez trudu, a która mnie, jako przybysza z zewnątrz, oglądającego w jej pracowni niekiedy jeszcze wilgotne płótna, uderzyła z niezwykłą siłą, wręcz zafascynowała.
FASCYNACJA. Nie bójmy się tego słowa. Jakże często przechodzimy obojętnie wobec frapujących zjawisk malarskich, jeśli nie są one „autorytatywnie” potwierdzone.
Malarstwo Jolanty Johnsson poruszyło mnie głęboko. Musiałem je nosić w sobie przez wiele dni, zanim dojrzały we mnie pierwsze słowa. Powściągliwość tej „spowiedzi malarskiej” przymusza do powściągliwości, ważenia słów. Żadne z nich nie powinno unosić się siłą bezwładności…
Szkoda, że nie jestem w stanie odtworzyć większości wypowiadanych przez artystkę komentarzy do pokazywanych prac, które zapoczątkowała we wrześniu 1997. A były one godne zapamiętania! W dodatku nie mam przed sobą nawet czarno-białych odbitek owych „wnętrz”, które tak bardzo pobudziły moją wyobraźnię! Dobrowolnie skazałem się więc na chaos, na jaki wydany jest każdy artysta w momencie rozpoczęcia pracy, kiedy nie może mieć jeszcze pewności, powtarzam za Eliotem, czy naprawdę wie, rozumie i czy będzie miał prawo do uśmiechu!
Ale z chaosu, jeśli nie jest zamaskowaną pustką, może się zawsze coś wyłonić! „Postać człowieka we wnętrzu bardzo mnie intryguje: jak on w tym istnieje, linearnie i na głębszym, wewnętrznym planie..” Te rzucone przez nią jakby mimochodem słowa, które dziwnym trafem nie uległy rozproszeniu, pociągnęły za sobą słowa Alberta Gleizesa iJeana Metzingera, wypowiedziane chyba w roku 1947 (wprawdzie w związku z kubizmem, ale w tym wypadku jest to bez znaczenia):
…RZECZYWISTOŚĆ WEWNĘTRZNA JEST JEDYNĄ ISTNIEJĄCA Z PUNKTU WIDZENIA SZTUKI. Zgodnie z tym założeniem – uświadomiłem to sobie w trakcie oglądania prac Jolanty Johnsson – malarka przenosi modelowane przez siebie postaci w przestrzeń plastyczną, która jest zarazem przestrzenią duchową, a ich wartości linearne stają się j a k o ś c i a m i daleko wykraczającymi poza wartości czysto malarskie…
Modele brane są ze świata zewnętrznego i w pewnym sensie do niego przynależą, ale usadowione w e wnętrzu przechodzą jakby w inny wymiar, stając się modelami wewnętrznymi (Andre Breton mylił się, twierdząc, że jest to możliwe tylko w malarstwie surrealistycznym; tutaj, w miarę odrealniania, nabierają one, o dziwo, coraz większej realności). Nie wiem dlaczego – może przez świadomość głębokich, związków artystki ze Szwecją – nie mogę się oprzeć wrażeniu, pogłębiającemu się w miarę upływu czasu, że modele te biorą udział -w swego rodzaju Bergmanowskim spektaklu, gdzie szepty i krzyki wtapiają się w o â˘wiele â˘więcej mówiące milczenie…
Dlatego obawy artystki, która chciałaby, „aby to wszystko było bardziej ostre, zdecydowane, kontrastowe, mniej przygaszone, smutne”, nie mają tu żadnego uzasadnienia – światła wewnętrzne mogą być stokroć jaskrawsze od świateł reflektorów, z tym że ich zadaniem jest nie oślepiać , lecz rozświetlać. Na szczęście człowiek poza oczami zewnętrznymi ma jeszcze oczy wewnętrzne. A smutek? Kto to powiedział:
„Nie każcie mi się śmiać, bo póki co śmiech jest niedorzeczny!”? Póki co!
W chwili, gdy je oglądałem, obrazy te nie miały jeszcze żadnych tytułów, ale całość została już nazwana. WE DWOJE – a więc powinienem rozwinąć zaznaczoną na wstępie tezę o ich dwoistym charakterze… Nęcące byłoby odwołanie się do geometrycznej zasady dwoistości czy do zjawiska dwoistości kwiatów, lecz myślę, że będzie jednak prościej odwołać się do dwoistości ludzkiej natury, tej cielesnej i tej duchowej, we wszystkich jej możliwych skomplikowaniach, w ściśle wyznaczonych przez l o s konfiguracjach czy w pożądaniach i tęsknotach będących poza wszelkimi układami, nawet poza świadomością, chyba że w samoudręczeniu odnajdujemy radość życia!
Chwała Bogu, że wbrew twierdzeniu Jeana Cassou rysunek linearny nie zniknął całkowicie z naszej epoki, że obraz może być nie tylko „kolorową powierzchnią*, z której jedynie hedoniści mogą czerpać naskórkową przyjemność, czy „kolorową rzeką” z kaskadami wręcz mechanicznie nakładanych farb, toczących się po widzach jak rydwan zwycięskiego wodza, który nie wie, że niewolnikiem, co stoi za nim głosząc znikomość wielkiej sztuki, jest on sam! Chwała Bogu, że istnieją obrazy takie jak te, które rozwiązując najbardziej skomplikowane zadania malarskie nie usiłują nam wmówić, iż są one ważniejsze od problemów egzystencjalnych trapiących człowieka we wszystkich kulturach i czasach…
Janusz B. Roszkowski
Łącza się w jedno
Prace Jolanty Johnsson pokazywane tego lata w Arsenale bardzo przypominają obrazy Jerzego Nowosielskiego.
Wystawa prac malarskich i graficznych Jolanty Johnsson wypełnia sale poznańskiego Arsenału wraz z dwoma innymi pokazami – Karola Gąsienicy–Szostaka i Hieronima Różańskieeo.
Jolanta Johnsson w latach 1984-89 studiowała na Wydziałach Grafiki i Malarstwa warszawskiej ASP. Obecnie mieszka w Szwecji. Jej poznańska wystawa jest zatytułowana We dwoje”.
Rzeczywiście, obrazy i grafiki tej autorki przedstawiają dwie postacie – kobietę i mężczyznę wpisanych w płaszczyznę płótna. Kształty tych postaci. wyróżnione barwą, odmienną fakturą farby, a przede wszystkim porozdzielane konturem – niekiedy przenikają się ze sobą. Owi tytułowi dwoje” łączą się zatem w jedność albo raczej jednolitość kształtu: dłońmi, głowami, tułowiami…
Trudno stylistycznie zakwalifikować dzieła Johnsson – to formy niezdecydowane w wyrazie plastycznym. Jeśliby próbować określić jej twórczość jednym zdaniem, to jest to naśladowanie obrazów Jerzego Nowosielskiego i jego typu postaci: wydłużonych. szkieletowych, z jajowaty mi głowami.
Podobny jest niekiedy sam sposób konstruowania postaci – u Nowosielskiego rozwinięty z tradycji malarskiej ikony. Elementy anatomiczne są podkreślane nie tylko konturem, ale i inną barwą wewnątrz tego konturu. Każdy żalem taki element jest osobną, abstrakcyjną cząstką łączącą się z innymi, podobnie potraktowanymi w materialną całość postaci ludzkiej, rozpoznawalnej dzięki konturowi.
Podobne rozwiązania widać w obrazach Johnsson. tyle że tutaj kontury nie mają mistrzowskiej precyzji
krakowskiego twórcy, a ciemne twarze, aranżowane na podobieństwo tych z ikon – u Johnsson po prostu straszą.
GERARD RADECKI