Naga twarz
Z aktem fotograficznym jest trochę tak, jak z poezją miłosną: wszystko zostało napisane już w Pieśni nad pieśniami. Piękno i erotyzm ludzkiego ciała musiały być absolutne również w pierwszym sfotografowanym akcie kobiety. Potem fotografowie mogli już tylko powtarzać, walcząc o indywidualny styl.
Chyba, że w akcie nie o ciało chodzi. Chyba, że chodzi o ciemną ludzką duszę.
Myślę, że to właśnie jest przypadek Lecha Morawskiego -choć trudno zaprzeczyć, że większość tego, co zrobił w ciągu trzydziestu lat parania się fotografią, to formalnie akty. Ale dla niego nagie ciało, to także nasza twarz. Ta ukrywana.
Najstarsze na wystawie zdjęcia Morawskiego pochodzą z początku lat 70. i mają społeczną wymowę. Sytuacja Nr XXI z prologiem i dwoma wariantami to nic innego jak ironiczny, fotograficzny komiks z trzema stworzeniami” zabawiającymi się na uroczysku i odmiennymi rozwojami akcji. Są w tej satyrze -na domiar podszywającej się pod amatorską fotografię – i echa Śniadania na trawie Edouarda maneta i komentarze do raju swobody i rewolucji dzieci-kwiatów. tak idylla dziadków, jak wnuków, jest przez Morawskiego brana w nawias i obnażana jako zafałszowana. A Przyczynki do medytacji nad słowami ojca mego? Trzy fotografie z trzema gestami rąk, przewrotnie obrazującymi przesłanie” słów. Na przykład: Prawdziwego przyjaciela poznasz w biedzie?” – i dłoń z groszami jałmużny.
Akty Morawskiego z tegosamego okresu bywają jeszcze tradycyjne. Fotografa interesuje forma i piękno kobiecego ciała. Jednak mniej więcej od roku 1975 tematy społeczne i estetyczne coraz bardziej się zlewają, i w jego aktach zaczyna chodzić o ludzi. O to, jacy są, jakich udają, jak się ukrywają.
Bohaterami Morawskiego stają się mieszczanie. Językiem, którym o nich mówi – nagie ciało. Bynajmniej nie piękne ani powabne – często brzydkie, jakby nieupozowane, choć nadal mające w widzu budzić erotyczne napiępcie. Powstają wtedy np. fotografie eksperymentujące formalnie (barwione ekoliną, grafi-zowane), będące jakimiś erotycznymi wariacjami. To akty kobiet wykonane w mieszkaniu: w zastawionym meblami pokoju, ciasnej łazience, na łóżku, na klatce schodowej. Kobiety są wyzywające, ukryte przed wzrokiem innych więc nieskrępowane. Duszą się w tych ścianach – ale w nich pozostają. Całość sprawia wrażenie sennego cyklu.
Te motywy odtąd wielokrotnie będą się powtarzać w fotografiach Morawskiego. Tłem aktów staje się wnętrze zwykłego mieszkania, czasami jakby hotelik na godziny”. Atmosfera jest duszna i napięta. Ciała kobiet zdeformowane. Często zasłaniają twarz. Fotografowi chodzi o prowokację. O odsłonięcie naszej obyczajowości, obłudy.stereotypów. Ale i o prowokacyjne z nich wyzwolenie. Czy możliwe?
W cyklu zdjęć Tożsamość anonimowa z lat 1983-1984 modelki zasłaniają rękoma twarz, kryją ją przed obiektywem. Fotograf pomaga im – jego dłoń ingeruje w obraz, dotyka dłoni kobiet. W innym wariancie dziewczyny mają twarze zakryte włosami. Ale w przedziwny sposób zachowują indywidualność. Nie można oprzeć się wrażeniu, że te akty, to mimo wszystko portrety.
Jednym z najważniejszych i najgłośniejszych cykli Lecha Morawskiego są Przedziały z lat 1981 -1984 – fotografie podzielone, a właściwie złożone z trzech fragmentów podobnych zdjęć.
Ten cykl koncepcyjnie jest najdoskonalszy ze wszystkiego, co Morawski zrobił – a znany był z ciekawych pomysłów i starannego projektowania swoich prac. Przedziały jednak, to cykl niepotrzebnie powielający jeden świetny pomysł, genialnie zrealizowany we Wstydzie, naga kobieta siedząca na łóżku zasłania jednocześnie dłońmi twarz, piersi, łono. To, moim zdaniem, najlepsza fotografia Morawskiego. Koncentrują się w niej charakterystyczne cechy jego fotografii: indywidualność ze społecznością, nagość z ironią, prowokacja z kontemplacją, egzystencjalność z grą.'
Wstyd powstał na początku lat 80., w chyba najpłodniejszym i najlepszym okresie twórczości Lecha Morawskiego. W tym czasie – a potem w drugiej połowie lat 80. – artysta wykonał również kilka cykli nie mających nic wspólnego z aktem. To fotografie przyrody, martwe natury, zdjęcia kontemplacyjne, w pewnym sensie ekologiczne. Piękne kompozycyjnie, myślowo nadal dociekliwe.
Najoryginalniejszymi są chyba pejzaże nadmorskich wydm z ok. 1982 roku. Zrobione swobodnie, z dużym oddechem, a zarazem precyzyjnym zamysłem. Ich obrazy budują ciekawe kadrowanie i gra światłocienia, pobrużdżone wiatrem zbocze wydmy i ludzkie, zwierzęce ślady przemierzające przestrzenie wydm, krzyżujące się, zawracające. Te zdjęcia sugerują, że w chaosie i przypadkowości świata być może kryje się jakiś szyfr. Ślady są – i są zwiewane. Ktoś tam jest, ale go nie widzimy. Odczuwamy tylko oko obecnego, patrzącego na ten świat wraz z nami. Ba, jest w tych kadrach, na które czasami najwyżej pada cień człowieka, także erotyzm. Morawski potrafi sfotografować powierzchnię piasku, jakby to była skóra kobiecgo ciała, l wszystko jest oglądane w świetle, w jakimś zachwycie. Nie jest demaskowane, ale kontemplowane, ma ciężar wieloznaczności. W przyrodzie Morawski odnajduje niepokój egzystencji.
Zdjęcia z cykli Przedmioty, Ślady i Obecne nieobecności powstałe w latach 1987-1989 nie mają już w sobie tamtego bogactwa – fotograf silniej akcentuje w nich ból egzystencji. To jakby odpady świata, resztki życia: stary, ugrzęzły w zaschniętym błocie but, zamazane i zdarte z murów napisy, martwa wiewiórka na bruku, stos śmieci na wydmie. Księżycowość i ponurość tego świata – wzmocniona tonowaniem fotografii, nadaniem im zimnych barw – jest wszechobecna. Niemal czuć odór butwienia i wyziewów. Tu artysta znów jest społeczny (ekologiczny). Ale te zdjęcia nie mają tylko społecznego ostrza – to także samooskarżenie.
Lech Morawski miał chyba dystans do siebie. Niekiedy umieszczał swoją postać w świecie, który kreował, w sytuacjach dwuznacznie ironicznych. Wykonał m.in. Autoportret z tożsamością anonimową: siedzi godnie na krześle i robiąc minę wytrzeszcza na nas oczy. Za nim naga piękność z zasłoniętą twarzą. Nie jest to wygłup – to objaw dystansu i humoru.
l jeszcze jedno. Opowiadam o pracach Lecha Morawskiego, ale on też opowiadał. Rozumiem jego upodobanie do cykli. Ten fotograf po prostu tworzył fabuły, historie, opowieści, pociągała go narracja. Nawet w pojedynczym zdjęciu.
Lecha Morawskiego już nie ma, jego niepokój pozostał. W zdjęciach. To także nasz niepokój. Wstydliwy, ale ciekawy.
ANDRZEJ NIZIOŁEK
Prywatny ślad epoki
W zasadzie wszystko jedno, od którego zdjęcia zaczniemy oglądać tę wystawę, l tak zatoczymy koło.
Można na przykład zacząć ją oglądać od portretu klauna w meloniku, w pełnym makijażu, z namalowanym uśmiechem i smutkiem w oczach – jak to u klaunów bywa. Można też od autobiografii autora: serii maleńkich portretów i autoportretów artysty przyklejonych do trzech kopii obrazu przedstawiającego średniowieczną bitwę. Można jeszcze inaczej: od aktów, od wydm, drzew…
O żadnym z tych zdjęć – z wyjątkiem często publikowanego Wstydu” – nie mogę powiedzieć, że jest doskonałe, genialne.
Wszystkie razem układają się jednak w portret człowieka, który bardzo konsekwentnie, świadomie, twórczo poszukiwał swojego miejsca w życiu i sztuce. Ta wystawa nie pokazuje najlepszych zdjęć Lecha Morawskiego. Ona pokazuje pewną drogę twórczą, która dla mnie jest bardzo intrygująca.
Zostawić swój ślad
Najwyraźniej obecny w tych fotografiach motyw to ślady: w sensie dosłownym i metaforycznym. Odciśnięte na piachu bieżniki kół, podeszwy, stopy, łapy. Siad wiatru, który poruszył piasek na wydmach. Martwa wiewiórka, martwa mewa, kupa śmieci, słoje drzewa. Są tu zdjęcia lepsze i gorsze, mniej i bardziej intrygujące, znaczące.
Tego typu prace ogląda się często. Kiedy je jednak zderzyć z tym, co Morawski zrobił z aktem – nabierają nowego znaczenia. Stają się sygnałem dla widza, że autor obsesyjnie wręcz drąży temat śladu, że konsekwentnie dąży do tego, żeby zostawić swój ślad. Robi to śmiertelnie poważnie i – równocześnie – z wielkim dystansem do świata i do siebie samego.
Ręka fotografa zastania
Pierwszy etap zostawiania śladu, to oczywiście sam fakt fotografowania: nadawanie kształtu rzeczywistości, znaczenie jej swoim rysem, widzenie jej własnym okiem. To coraz wyraźniejsza chęć eksperymentowania z formą: światłem, kolorem, chemią. Jeszcze dalej: pozowane fotografowanie siebie w towarzystwie która nie jest piękna na pierwszy rzut oka, ale dopiero potem, kiedy się jej dotknie, kiedy się w niej uczestniczy. Może być piękna i może być tragiczna. Jak wszystkie relacje między ludźmi. Na tych zdjęciach autor występuje jako fotograf, ale także – można mniemać – uczestnik miłosnych aktów. Sztuką staje się życie, sztuką staje się miłość – nawet ta na godziny, nawet ta na granicy perwersji.
Ta konkluzja- życie, które jest sztuką wpisana jest w artystyczne i filozoficzne trendy lat siedemdziesiątych, tak samo jak fragmenty ubrań modelek i ich fryzury wpisane są W tamtą modę. Morawskiemu udało się zostawić ślad epoki i swój własny ślad człowieka, który poszukiwał sensu, prawdy i szczęśliwej Arkadii.
Koło zamiast spotkania
Lech Morawski zmarł przed dwoma laty. Przez trzydzieści lat działał w Poznaniu jako fotograf i animator ruchu fotograficznego. Na retrospektywnej wystawie w Arsenale pokazano bogaty wybór jego zdjęć – jednak nie wszystkie, nie wszystkie bowiem przetrwały. Pracując Morawski nie zawsze dbał o ich przechowywanie. Toteż niektóre gdzieś się rozproszyły.
Żałuję, że tylko mijałam na ulicach Poznania człowieka, z którym już nie porozmawiam, nie posprzeczam się. Którego już o nic nie zapytam. Mogę tylko jeszcze raz zatoczyć koło na tej wystawie: nieważne, czy zacznę od klauna w meloniku, czy od autobiografii.