Informacje o wystawie
Łukasz Korolkiewicz, ur. 1948, studia odbył w warszawskiej ASP dyplom otrzymując w 1971. Od 1980 pracuje w macierzystej uczelni, od 1987 prowadzi pracownię malarstwa. Od 1969 bierze aktywny udział w życiu wystawienniczym należy do najwybitniejszych przedstawicieli tzw. realizmu magicznego. Od 1988 realizuje cykl obrazów z motywem ogrodów.
Adoracja zieleni
autor:Mariusz Rosiak
Łukasz Korolkiewicz warszawski malarz debiutujący na początku lat 70-tych postępuje w swoich obrazach tak, jakby chciał zdążyć zapisać urodę przemijającego świata. Nawet, jeśli jest to uroda liszajowatych, zaszłych pleśnią ścian i podwórek, cmentarzy i śmietników. Choć na ogół jest to wciąż ten sam ogród, ta sama oranżeria światy pełne tajemnicy, arkadyjskich uniesień, wspomnień z dzieciństwa. Pojawia się także architektura willowych wnętrz przestronnych, oblanych światłem, pełnych nostalgii za zagubionym porządkiem tego świata. To wszystko zatem, co Korolkiewicz przenosi na swoje płótna z natury jest silnie nacechowane symbolicznie. Być może dlatego też hiperrealizm jego malarstwa, o który jest pomawiany z racji zapożyczania fotografii w roli malarskiego notatnika, jest natury impresjonistycznej. Obraz jest dowodem na istnienie jednej jedynej, wyjątkowej chwili, w której jak w olśnieniu wydarzyło się więcej niż przez długie tygodnie, miesiące, lata…
Ale, i to trzeba od razu wyraźnie powiedzieć, malarstwo Korolkiewicza rodzi się z pokory. Wobec natury właśnie, i wobec płaszczyzny obrazu. Choć kiedy trzeba, jest wymownie egotystyczne, brawurowe i pozbawione skromności.
W stosunku Korolkiewicza wobec natury jest coś z aury mistycyzmu i coś z symbolicznej celebry. Coś z obiektywnej wierności i subiektywnej nonszalancji. Korolkiewicz bynajmniej nigdy nie deklarował, że maluje świat takim, jakim jest, lecz takim jakim go widzi. A nie widzimy niczego prawdziwie by przywołać myśl Constable’a póki tego nie zrozumiemy. Zrozumieniu świata, jakim jest i jaki maluje w swoich obrazach Korolkiewicz poświęcił swoją dojrzałą twórczość. Za tym, co jawi się nam w tym malarstwie jako wrodzona lekkość i łatwość kryją się długie godziny spędzone przed płótnem w zaciszu pracowni, z dala od ludzi i zgiełku świata.
W stosunku Korolkiewicza wobec płaszczyzny obrazu jest z kolei coś z pikturalnej namiętności i coś z napięcia właściwego sztuce ekspresji. Paradoksalnie bowiem malarstwo Korolkiewicza jest
być może, trzymając się słownikowych definicji najbardziej malarstwem ekspresjonistycznym. Lecz ekspresjonizm Korolkiewicza jest ukryty w sytuacji, w rekwizycie, w tonacji kolorystycznej płótna. W tym sensie jest dyskretny, stłumiony i złamany…
Obrazy Korolkiewicza odnoszą się nie tyle zatem do rzeczywistości zobaczonej, zapamiętanej przez klatkę filmu fotograficznego, ile do rzeczywistości iluzji i alegorii, symboli i metafory. Malarstwo Korolkiewicza adoruje tradycję sztuki, przede wszystkim polskiego modernizmu na to krytyka zwracała już uwagę wielokrotnie. W wielu jego obrazach odżywają echa obrazów Mehoffera, Gierymskiego, Podkowińskiego czy Malczewskiego. Nie jest to jednak tylko stylistyczny zabieg, inteligentny pastisz czy trawestacja. Tu chodzi raczej o manifestację pewnej postawy przywiązania do określonego kanonu tradycyjnych wartości, które kolejne awangardy zatracały celowo i ostentacyjnie.
Korolkiewicz jest zapewne outsiderem epoki, w której nastąpiło według słów Hansa-Georga Gadamera zamilknięcie obrazu. Ani nie wyparł się starego, klasycznego stosunku sztuki ani nie zignorował cichego życia rzeczy, nad którymi pochylał się malując swoje obrazy. Mury, fontanny, szafki pełne bibelotów, gumowe zabawki, wanny, lustra to wszystko wiedzie w obrazach Korolkiewicza żywot ściszony, poddany w jakimś stopniu somnambulicznej melancholii. Żywot, w którym pobrzmiewają echa dawnych znaczeń i symboli, roztacza się aura dawnej świetności.
W tym sensie Korolkiewcz podróżuje w swoim malarstwie do cielesnego piękna rzeczy. Kreuje świat pełen symboli tego, co doczesne jakby chciał paradoksalnie odnaleźć nagle, w mgnieniu oka, w błysku chwili to, co duchowe. W jego obrazach zaklęte zostało to, co chwilowe, przemijające, podlegające prawu starzenia się, więdnięcia, butwienia. Nic dziwnego zatem, ze w walce przeciwieństw, w dialektyce kolorów Korolkiewicz odnajduje najgłębsze sensy swojego malarstwa.
Chce, aby obraz znaczył. Chce przywrócić treść obrazowi, chce odświeżyć tradycyjne relacje znaku i znaczenia w malarstwie. Farba, kolor, faktura, forma to wszystko są rzeczy transparentne wobec innego świata. Wobec świata własnego ja…
Zwraca uwagę rola autoportretu w tym malarstwie. Postać artysty, cień, lub odbicie w lustrze, pojawia się w szeregu ważnych płócien, takich choćby jak Smugi cienia z 1980 roku. Kurtyna ciemności z 1983 roku czy Dolina Szwajcarska z 1990 roku. Jest to zatem malarstwo jak chce Korolkiewicz autobiograficzne, rozpisane na etapy, okresy afirmacji i kontestacji świata, wątki… Aczkolwiek i to chciałbym tu wyraźnie podkreślić flirtowanie z historią nie jest bynajmniej dla mnie najbardziej interesującym, choć ważnym zapewne dla artysty, elementem jego malarstwa.
Korolkiewicz i to najlepiej chyba charakteryzuje jego stosunek do natury chce być odkrywcą niezobaczonego, niedostrzeżonego, nieujawnionego. Czegoś, co istnieje nie w rzeczach samych, lecz w ich naturze oraz w kontekstach, w jakich nam się jawią. Dlatego Korolkiewicz nie kontentuje się prostą imitacją rzeczy, nie odwzorowuje ich dla naskórkowej urody. Rzeczy są ważne w tym malarstwie o tyle, o ile przenoszą pamięć miejsc, nastrojów, refleksji. Dlatego też, mimo tak daleko posuniętej adoracji natury, Korolkiewicz nie jest malarzem świtów i zmierzchów, mgieł i wędrówek promieni słonecznych. To wszystko jest niejako przykrywką, kamuflażem, powłoką, pod którą rozgrywa się prawdziwa, egzystencjalna akcja zatrzymana w pół słowa, w pół gestu, w pół kroku…
To świat ludzkich pasji i namiętności, uniesień, olśnień i dramatów, świadectw ludzkiego zagubienia i tęsknoty do piękna. Niewykluczone jednak, że Korolkiewicz najzwyczajniej i po prostu zafascynowany jest przemijaniem, a jego obrazy nieustannie ponawianym zwierzeniem z tej trudnej fascynacji patyną zapomnienia i kurzem czasu.
W sensie jakości czysto malarskich zwraca uwagę wytrawność palety Korolkiewicza. Na palecie Korolkiewicza królową wszystkich kolorów jest zieleń. Dotarł do jej najgłębszych (w sensie pikturalnym i psychologicznym) niuansów, tworząc między innymi w znakomitym obrazie Staw z 1987 roku całą symfonię zieleni. Inny obraz z ostatnich lat zatytułował nawet Esencja zieleni. Ale swoje istotne miejsce na palecie Korolkiewicza zajmują także żółcienie, jasne błękity i dozowana niezwykle starannie czerwień. Osobną rolę, której należałoby poświęcić być może cały traktat, odgrywa w malarstwie Korolkiewicza biel traktowana jak kolor w pełnym tego słowa znaczeniu.
I to trzeba jeszcze powiedzieć: także odważna, trudna czy wręcz brawurowo ustawiona kompozycja znamionuje mistrza obojętnie czy dotyczy to wnętrz, przestrzeni otwartych, skrótów podwórek i fasad. Korolkiewicz po prostu czuje się znakomicie w dużym formacie i stawia sobie zadania na miarę tego formatu!
Jest jeszcze pytanie, które chciałbym tutaj na zakończenie postawić. To pytanie, w jakim kierunku będzie dalej ewaluowało malarstwo Korolkiewicza, jakim wpływom i podszeptom ulegnie, w stronę jakich nowych wartości się zwróci, w jakiej mierze zdyskontuje malarskie sukcesy artysty, które już stały się jego udziałem.
Recenzja
autor: Marek K. Wasilewski, Gazeta Wyborcza, 16.04.1994
W Galerii Miejskiej „Arsenał” w Poznaniu jeszcze przez kilka dni będzie można oglądać zderzenie dwóch malarskich pokoleń i dwóch światów: na parterze pokazywana jest wystawa obrazów Łukasza Korolkiewicza, na piętrze – instalacje znacznie młodszych Marcina Berdyszaka, Ryszarda Ługowskiego, Bruce’a Stinsona i Sławomira Marca.
Urodzony w 1948 roku Łukasz Korolkiewicz debiutował na początku lat 70. W 1991 r. otrzymał prestiżową nagrodę za twórczość malarską im. Jana Cybisa. Jego obrazy będą podobać się wszystkim tym, którzy spragnieni są sztuki „jak pan Bóg przykazał”, robionej porządnie, pędzlem na płótnie, na którym dodatkowo coś widać.
Wpatrywanie się w pustkę egzystencji
Owo „coś” na obrazach Korolkiewicza charakteryzuje się wysmakowaną, uwodzicielską paletą zieleni i błękitów, a ponadto wprowadza widownię w upajający arkadyjski krajobraz gorącego letniego popołudnia, jakby gdzieś na południu Francji. Światło i cień tworzą solidnie skonstruowaną, niemal namacalną: rzeczywistość, w której rozgrywa się wykreowany przez artystę spektakl. Korolkiewicz posługuje się w swoich obrazach banałem – jako rodzajem malarskiego tlą. I w ten anachroniczny świat bibelotów, wanien i luster, murów i fontann – wprowadza nagle brzydkie gumowe zabawki, odbicie swojej twarzy, autoportrety i akty. Częstym motywem jest np. postać kontemplującej swoją niedojrzałą cielesność dziewczynki – nimfetki wprowadzającej nastrój specyficznego niepokoju, jak u Nabokowa. Te obrazy melancholijnie wpatrują się w pustkę egzystencji.
Niepokój i pytania
Zupełnie odmienna jest ekspozycja na piętrze „Arsenału”, gdzie pokazuje prace czterech artystów o pokolenie młodszych od Korolkiewicza. Ich pokaz jest solidnie skonstruowany, przemyślany, zwarty stylistycznie. Skonfrontowanie go, prawdopodobnie nie zamierzone, z obrazami Korolkiewicza, dodaje temperatury obydwu wystawom.
Kompozycje pochodzącego z Lublina Sławomira Marca to przede wszystkim refleksja nad zagadnieniem obrazu, przestrzeni, płaszczyzny, kompozycji. To obrazy tworzone wbrew przekonaniu o niemożności przesuwania granicy malarstwa. Umieszczone na ścianie, działają czytelnym konturem znaku, każdy z nich zawiera w sobie inną opowieść i pomyśl
Bardzo dobrze ogląda się w tym towarzystwie rzeźby Brytyjczyka Bruce’a Stinsona. Podobnie jak Marzec, oparł on swoje rzeźbiarskie przedmioty na zasadzie rytmicznej
rytmicznej powtarzalności pewnych elementów. U Stinsona jest to konkretny obiekt, którego materialność podkreślają kolejne jego wersje odlane w różnych technikach. Wśród nich jest też ten jedyny prawdziwy, ale jego pojedynczość i oryginalność zdaje się być podważona istnieniem innych wersji
Jeszcze inaczej ma się sprawa z instalacją Marcina Berdyszaka. Jego monumentalne, skorodowane stalowe kolumny, zwieńczone są u szczytu szklaną gablotą wypełnioną skorupkami wyciśniętych cytryn. To zderzenie tego, co względnie trwałe, choć skruszone zębem czasu – z tym, co ulotne, przemijające. Zderzenie lekkości i ciężaru – a wszystko wypełnione czymś więcej niż tylko konstrukcyjną kalkulacją Jest w tej pracy jakiś niepokój, niedopowiedziana obawa, emocja…
Instalacja ostatniego z pokazywanych w „Arsenale” artystów, Ryszarda Ługowskiego – nie do końca tak konsekwentna w zamyśle, jak prace poprzedniej trójki – jest atrakcyjna ze względu na wykorzystany w niej element rucha Ługowski zdecydował się na zbudowanie swojej kompozycji ze zwykłych węży ogrodowych i na wyeksponowanie w nich rytmicznej gonitwy bąbelków powietrza i kropel wody.
Jak mówiłem, wiosenny pokaz w „Arsenale” to zderzenie dwóch nie przystających do siebie sposobów bycia w sztuce. Myślę, że obydwa są tak samo wartościowe i inspirujące. Trzeba tylko do każdego z nich przykładać właściwą miarę.