piątek, 27 grudnia otwarte 12 — 19
Galeria Miejska Arsenał

Stary Rynek 6, 61-772 Poznań
T. +48 61 852 95 02
E. arsenal@arsenal.art.pl

Godziny otwarcia:

Poniedziałek: nieczynne
Wtorek – Sobota: 12 — 19
Niedziela: 12 — 16

Tadeusz Brzozowski


Informacje o wystawie

Tadeusz Brozozowski, 1918-1987; wystawa obejmuje prezentację 25 obrazów, od najwcześniejszego z 1951 – Rekwizytornia, po pochodzący z 1985 Kassyer. Prace na wystawę, która miała premierę w warszawskiej Kordegardzie, zostały wypożyczone z Muzeum Narodowego w Warszawie, galerii warszawskich oraz od osób prywatnych. Jest to skrótowy, retrospektywny przegląd twórczości artysty, związanego również z Poznaniem, w którym w l. 1962-1979 był profesorem PWSSP.


Tekst z katalogu

Gdyby mnie ktoś zapytał, kiedy poznałem Tadzia Brzozowskiego, mógłbym właściwie odpowiedzieć, że znałem go od urodzenia, swojego oczywiście. Bo to tak, jakby ktoś kogoś pytał, kiedy poznał swoje starsze rodzeństwo, i kogo wcześniej, brata czy siostrę. A Tadzia zaliczam do swojej artystycznej rodziny, do swojego starszego rodzeństwa. I naprawdę trudno mi sobie przypomnieć (choć mam dobrą pamięć), kogo poznałem wcześniej: Tadzia, Jurka Nowosielskiego, Kantora, Balzaka, Marysię Jaremiankę, Sterna… i w jaki sposób. Wydaje mi się, że poznałem ich równocześnie tak właśnie jak poznaje się starsze rodzeństwo, kiedy świadomość dojrzeje do lego aktu. A przecież nie poznałem ich „hurtem”, choć poznawałem ich mniej więcej w tym samym czasie. A że dalsze losy tych „rodzinnych” znajomości dość wyraźnie zapisały się w mojej pamięci, drażni mnie to i irytuje, że nie pamiętam ani kolejności, ani okoliczności ich zawarcia. Toteż często molestowałem pamięć o wypełnienie tej luki, ale bez większego skutku – jej odpowiedzi były niepewne, niejasne, lakoniczne. Jedno chyba udało mi się ustalić – że Tadzia poznałem najwcześniej, i że to on prawdopodobnie ułatwił mi zawarcie następnych znajomości i przyjaźni.

Powiedziałem na początku, że Tadzia znałem od urodzenia – należy to oczywiście rozumieć: od „artystycznego” urodzenia, od początku określania się mojej świadomości artystycznej. I tak było istotnie. Szybko zorientowałem się, że Akademia nie zadowoli moich „ciągot” i nadziei artystycznych. Malować stale akty, draperie, martwe natury?! Nie. Ciągnęło mnie gdzieś w inną stronę – szukałem jakiegoś bardziej otwartego miejsca dla mojej wyobraźni. Mury ASP odgradzały mnie od tego, co czuło się w powietrzu. Bodajże już w 1946 r. na Salonie jesiennym w Pałacu Sztuki zauważyłem Brzozowskiego, Nowosielskiego, Kantora, Jaremiankę, Sterna. To w tym kierunku zwracały się moje zainteresowania i przeczucia artystyczne. Ciekawy byłem łych ludzi, a to, że byli trochę starsi ode mnie, nie bardzo mnie peszyło. W czasie okupacji moi przyjaciele byli przeważnie kilka lal starsi. Moich rówieśników uważałem za młodszych od siebie, traktowałem ich z góry. Starszym starałem się dorównać i często udawało mi się to.

Czemu więc nie ma się to udać w tym przypadku? Pod tym względem nie brakowało mi tupetu. Ale trzeba było tych ludzi poznać – jak to zrobić? Zacząłem od Tadzia, bo już krążyły legendy o jego urokach towarzyskich. Ale znów nie pamiętam, czy postarałem się zwrócić jego uwagę na moje prace i on mnie zwabił do swojej pracowni, czy ja sam zameldowałem się u niego. Zdaje się, że raczej ja zdobyłem się na odwagę i zapukałem do jego pracowni, jak to się mówi „na wariata”. Los zresztą nie mógł mi podsunąć lepszej myśli. Zarówno Tadzio, jak i jego pracownia na Floriańskiej zrobiły na mnie duże, a równocześnie bardzo swojskie, bardzo rodzinne wrażenie. Znalazłem się u siebie. Serdeczność, bezpośredniość Tadzia wobec nieznanego młokosa była szokiem, ale nic w nim nie było z tego co onieśmiela, paraliżuje, oszałamia. Tego zresztą nikomu, kto znał Tadzia, nie trzeba opisywać, wyjaśniać, tłumaczyć. No, a urokliwość pracowni i artystyczna, trochę nawet magiczna aura jej gospodarza – tej osobliwej, drobnej, zabawnej w dobrym tego słowa znaczeniu, spontanicznie życzliwej postaci (zresztą ten magiczny przyodziewek Tadzia bynajmniej nie pachniał kadzidłem, wprost przeciwnie, iskrzył się figlem, żartem i dowcipem), wszystko to z miejsca upewniało, że lepiej trafić nie było można, że „to tu” – taki napis, zamiast wizytówki, widniał na drzwiach pracowni Tadzia. Wyszedłem z tej pracowni jako stary znajomy, ba, nawet przyjaciel, co zresztą wkrótce z wrażenia przemieniło się w rzeczywistość. I odtąd bywałem w tej pracowni często, a że przewijało się przez nią wielu ciekawych ludzi, moja familia artystyczna kompletowała się błyskawicznie. Zresztą spotykaliśmy się z Tadziem i jego, a następnie naszymi wspólnymi przyjaciółmi, nie tylko w jego pracowni, również u mnie, u innych przyjaciół, w kawiarni, na ulicy. Tadzio był jak rtęć – błyskał żartem i uśmiechem, nad opuszczonymi w dół wąsikami, w nieoczekiwanym miejscu, w niespodziewanej chwili. Do niego też pierwszego zaprowadziłem moją Teresę, bo gdzie indziej mógłbym skuteczniej rozpocząć jej artystyczną edukację, zahipnotyzować ją tym egzotycznym jeszcze światem sztuki – sztuki nowoczesnej. Wodziłem ją zresztą następnie do wszystkich przyjaciół – było to już łatwiejsze, bo początek był bezbłędny. Toteż nie przypadkiem Tadzia wybraliśmy na świadka naszego ślubu u św. Anny i to Tadzia, że się tak wyrażę, do kwadratu, ponieważ drugim świadkiem był nieodłączny kompan Tadzia, Leon Kosmulski, kochany Kuśpiż, jak go żartobliwie ochrzcił Tadzio. Naszymi świadkami na ślubie cywilnym byli Ewa Kantorowa i Jurek Nowosielski.

O Tadziu mógłbym opowiadać nieskończenie, ale muszę się streszczać. Nasze artystyczne losy biegły już potem równolegle i w ogólnych zarysach są znane. Warto jednak trochę się zatrzymać na pierwszym, trudnym, etapie naszej artystycznej drogi. W grudniu 1948 r. ruszyliśmy do frontalnego natarcia na „starą” sztukę na I Wystawie Sztuki Nowoczesnej w Krakowie. Była to imponująca insurekcja, skierowana przede wszystkim przeciw kolorystom, ale los jej był podobny do losów innych polskich insurekcji. Szerokim frontem nacierał już socrealizm. No i uderzył z impetem jeszcze w trakcie trwania wystawy, i to w obie walczące strony. Byłem jeszcze studentem ASP i bez zgody rektora nie miałem prawa wystawiać poza Akademią, a że zgody na udział w takiej wystawie bym nie dostał, więc się o nią nie starałem. Na pierwszej korekcie po otwarciu wystawy Pronaszko powiedział mi z nieukrywaną irytacją: „wszedł pan w ślepą uliczkę, ja też tam byłem, ale z niej wyszedłem”.

Odpowiedziałem hardo, że zobaczymy, jak to tam ze mną będzie. Za karę odebrano mi stypendium, ale Maciek Makarewicz, wówczas asystent Pronaszki, a równocześnie jeden z „naszych”, ufundował mi swoje prywatne stypendium, które co miesiąc wciskał mi przemocą do kieszeni. Koloryści łudzili się jeszcze, że ich los oszczędzi – niedługo zresztą. My od początku nie mieliśmy żadnych złudzeń. 24 XII 1948r. parę dni po otwarciu naszej wystawy, pisałem do żony (wtedy jeszcze narzeczonej), która wyjechała na ferie świąteczne w przeddzień wernisażu i wystawę oglądała jedynie w trakcie urządzania: „…No, ale po tej wystawie pewnie nas jednak traktorami rozgniotą. Trudno pomyśleć, żeby w tym czasie, kiedy forsują socjalistyczny realizm, taki numer przeszedł. Na pewno pewni panowie podniosą krzyk, że sztuka nieludzka, aspołeczna, deprymująca, depresyjna i jeszcze z pięć jakichś de…, no, zresztą zobaczymy co będzie…” Nie myliłem się. Wprawdzie traktorów nie użyto – była to zresztą przenośnia – ale załatwiono się z nami za jednym zamachem. Kolorystów zaczęto nękać z mniejszym impetem, ale konsekwentnie i systematycznie. Pronaszko posępniał, przychodził coraz rzadziej do pracowni, pouczany, że ma nas uczyć sztuki o treściach humanistycznych, a nie jakiejś mieszczańskiej zgniłej sztuki, rad nie rad, musiał ustawiać modeli w „humanistycznych” pozach. Raz posadził na podium matkę z dzieckiem, że to niby macierzyństwo. Pisałem do Teresy: „…Dziś był u nas na korekcie Stary. Namówiłem tego malca, który pozuje z matką, żeby jak przyjdzie Pronaszko wołał: „Tata”. Cukierki poskutkowały. Darł się tak głośno, że nie było słychać korekty. My zrywaliśmy boki ze śmiechu, a Pronaszko był oczywiście wściekły. Podchodzi do mnie i pyta czemu nie maluję. Odpowiedziałem, że nie maluję, bo mi się poza nie podoba. „Ma pan rację, ja też bym tego paskudnego bachora nie malował, niech pan przynajmniej maluje matkę…” Oczywiście w takich okolicznościach Pronaszko szybko zapomniał o moich awangardowych grzechach i przywrócił mnie do łask.

A co się działo z nami, z naszą całą familią? Oficjalnie nie istnieliśmy, a w rzeczywistości staraliśmy się żyć po staremu. Żeby żyć, każdy musiał sobie jakoś radzić. Kantor, Mikulski, Skarżyński, potem i Nowosielscy, pracowali w teatrze. Jonasz Stern został „kierownikiem artystycznym” dekoracji wystaw sklepowych w Krakowie i rozdawał nam pracę, w której mogliśmy sobie pozwolić na niedozwolone gdzie indziej formalizmy, no, a przede wszystkim, zarobić trochę. Robiliśmy ilustracje do pism i książek dla dzieci itp. No i malowaliśmy bez adresu, do szuflady. Najistotniejsze było to, że nie udało się rozbić naszej przyjaźni, że spotykaliśmy się często, że trzymaliśmy się razem, że – powtarzam – staraliśmy się żyć po dawnemu. Nie było to łatwe, ale było to możliwe, ponieważ zachowaliśmy wiarę w wyznawane dotychczas prawdy sztuki, nie wolno nam było jedynie publicznie jej wyznawać. No i staraliśmy się zachować równowagę ducha, a nawet nie tracić humoru. I znów fragment listu do Teresy z dnia 2 IV 1949 r., który będzie tu na miejscu:
… Wczoraj na ulicy spotkałem Tadzia. Pierwsze jego słowa do mnie: „Co z moją ukochaną słychać?” Pytam: z moją? „Nie z twoją, tylko z moją”, a mowa naturalnie o Tobie. Uśmiałem się. Musiałem z nim latać po mieście, bo miał kilka interesów. Był kapitalny, wypytywał mi się o której godzinie odjeżdżałaś, z którego peronu… „Prawda, nie mogłeś się od niej oderwać, aż zawiadowca mówi: puść ją pan! a ty: jeszcze trochę, jeszcze trochę, no i zawiadowca machnął chorągiewką, to tak jak kosa śmiercią, no powiedz, prawda, że tak było?” Potem zatrzymał się przed zakładem pogrzebowym, na wystawie były klepsydry. „Poczytamy sobie, dobrze? Jeszcze nas nie ma, no to w porządku, wiesz co, umrzyjmy razem, będzie fajnie”. Potem mówi, że się pierwszej spotkanej pani ukłoni. Szła właśnie jakaś starsza pani.

Tadzio nisko się jej ukłonił, odkłoniła się, ale jakoś dziwnie na nas spojrzała. Gdy się z nim żegnałem mówi: „wiesz co Jurek, przyjdź do mnie i przynieś zdjęcie Tereski, będziemy we troje i tak nam będzie dobrze, a jak będziesz do niej pisał, to powiedz ode mnie, że posyłam jej wyrazy głębokiego żalu że odjechała i pozbawiła nas swej osoby”. To było w południe. Wieczorem tego samego dnia przechodziłem Floriańską, patrzę, świeci się, wdrapałem się na drugie piętro „to tu”, dzwonię, otwiera Tadzio – „chodź, chodź jest tata Kantor”. Faktycznie był Kantor, Kantorowa i jeszcze jakaś znajoma Tadzia, która zresztą wkrótce wyszła na koncert. Zostaliśmy we czwórkę. Było bardzo fajnie. Kantor powiedział dwa dobre kawały, które ci przy najbliższej okazji powtórzę, raz do żony odezwał się przez pomyłkę wproszę pani”, mieliśmy zresztą o czym mówić, bo wyszły na powierzchnię różne sprawy, które nas dotyczą, przy tym wygłupialiśmy się trochę, jak zwykle. W pewnym momencie mówi Tadzio do Kantora: „Ty wiesz, że on (ja) ma narzeczoną?” Kantor kiwa głową, że wie: „ładna, ładna”, a Kantorowa: „ile razy jest u nas to nie da się zatrzymać, mówi, że ma obowiązki>. Naturalnie u Tadzia była kawa, potem jeszcze wpadliśmy do Warszawianek, bo Tadzio musiał tam jakąś sprawę załatwić, tam znów kawa, tak, że zasnąć potem nie mogłem…” Oto jeden z obrazków naszego ówczesnego życia. Mnóstwo podobnych relacji (podobnych? – raczej rozmaitych) w obfitej korespondencji z lat 1949-1953, kiedy w poszukiwaniu stałego miejsca zamieszkania, no i zarobku, krążyłem między Krakowem, Kielcami a Warszawą. Wybrałem jeden z najwcześniejszych, bo o tych naszych początkach piszę, ważnych, bardzo ważnych – bo one to przecież zadecydowały o naszym dalszym losie.

Przetrwaliśmy. To słowo jest właściwe. Koloryści usiłowali się przystosować, jedni mniej, drudzy bardziej, wszyscy jakieś tam w tym kierunku robili wysiłki. My staraliśmy się przetrwać. Kiedy mogliśmy wyjść na powierzchnię, okazało się, że nie musimy odrabiać straconego czasu (8 lat) ani prostować zgarbionych pleców, a co dziwniejsze – stało się jasne, że batalia o nową sztukę została w istocie już rozstrzygnięta w 1948 roku. To nie my, najwięcej zagrożeni w tym długim okresie, wyszliśmy zmęczeni, podłamani, przegrani, a wprost przeciwnie „koloryści” – ci z którymi los obchodził się mimo wszystko łagodniej. Może właśnie dlatego, że starając się przystosować wyczerpali i tak już słabnące siły i musieli „wracać do siebie” – na nic więcej nie mieli już energii. Okopali się w Akademiach i bronili tych swoich ostatnich szańców do końca. A życiu artystycznemu na terenie plastyki nam przyszło teraz ton nadawać. Brzmi to chełpliwie, ale co robić – tak było. Ruszyliśmy energicznie z miejsca, z miejsca oznaczonego bieżącą datą 56, a nie 48. Bo okazało się, że pod niedorzeczną powierzchnią artystycznego życia tego długiego okresu, autentyczne życie sztuki nie zostało stłumione – tliło się i wystarczyło świeżego powiewu, aby zajęło się ogniem. Prasa francuska pisała ze zdumieniem: le miradepolonais, nie wierząc oczom, że malarstwo nasze znalazło się błyskawicznie na pierwszej linii, że nie musi odrabiać dystansu. Ten miracie przestraszył zresztą trochę naszą administrację kulturalną, bo co jak co, ale cud jest zawsze podejrzany i zaczęła ona uruchamiać różne hamulce. Robiły one co mogły i zrobiły co mogły, ale niczego już skutecznie zahamować nie było można. Nie miejsce tu na analizę tego długiego okresu, który w 56 r. miał swój początek. Co myśmy porabiali? Ano wstąpiliśmy w oficjalne związki rodzinne, zakładając w 57 r. „Grupę Krakowską”, co było zresztą, że się tak wyrażę, „ślubem cywilnym”, bo duchowo byliśmy związani od dawna i te nieformalne duchowe związki (podobnie zresztą jak te formalne) przetrwały po dzień dzisiejszy. Nie obeszło się oczywiście, jak to przeważnie w życiu bywa, bez waśni rodzinnych (chyba jeden Tadzio z nikim się nie wadził) i bez pewnego rozluźnienia się tych familiarnych więzi w dojrzałym, samodzielnym okresie życia poszczególnych członków tej rodziny. Teraz chyba częściej spotykały się nasze obrazy na niezliczonych wystawach w kraju i na świecie, niż my osobiście, choć i my spotykaliśmy się i spotykamy do dzisiaj. I chyba częściej myślimy o sobie teraz niż rozmawiamy ze sobą. Ale ilekroć spotkamy się, ilekroć na przykład spotkałem Tadzia, choćby to było po roku niewidzenia, zawsze miałem wrażenie, że poprzednio widziałem go wczoraj. Tak czy owak wiele było jeszcze spotkań, rozmów i innych owocnych i serdecznych kontaktów. Ot choćby nasz pierwszy wspólny (Tadzia i mój) pobyt w Paryżu w 1960 r. – mieszkaliśmy w tym samym hotelu na wyspie św. Ludwika, nasze wspólne związki z le Momiement Phases itd. Mógłbym o tym wszystkim pisać na wielu stronach, ale rad nie rad muszę ten długi i bogaty okres przeskoczyć i zacząć tym razem od momentu, kiedy „ma się ku zachodowi i dzień się już nachylił”.

Zachorowała Teresa, chorowała długo, trzymaliśmy to w tajemnicy. Ostateczny, tragiczny kryzys zbiegł się z otwarciem retrospektywnej wystawy moich gwaszy w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Nie byłem na wernisażu, nie byłem w ogóle na wystawie, która trwała dwa miesiące. Kilka godzin dziennie siedziałem w szpitalu, nawet nie pamiętałem, że mam w Poznaniu wystawę. Któregoś dnia otrzymałem pocztę: materiały z wystawy, katalogi, dokumentację fotograficzną, korespondencję, między innymi telegram Tadzia z datą wernisażu. „Wielkiemu malarzowi i przyjacielowi serdeczne gratulacje, z okazji otwarcia wystawy przesyłają Barbara i Tadeusz Brzozowscy”. Gorzko się ucieszyłem czytając te słowa, nawet nie mogłem przekazać tych serdeczności Teresie, nie było już z nią kontaktu. Nie piszę tego po to – proszę mi wierzyć – aby komukolwiek wmówić słowami Tadzia, że jestem wielkim malarzem – byłoby to śmieszne z mojej strony. Cytuję te słowa, aby pokazać, jak hojny był Tadzio w serdeczności i życzliwości, co w środowisku artystycznym nieczęsto się zdarza. Nie pamiętam w jakim wywiadzie i na jakie słowa Tadzio odpowiedział (cytuję z pamięci): „Ale ja kocham wszystkich ludzi takich jakimi są”. Czy nie ma w tych słowach pewnej przesady? – Jest. – Bo to (dosłownie rozumiane) jest po prostu niemożliwe. Ale równolegle z tą pewną przesadą jest w tych słowach Tadzia zdumiewająca prawda. Nie znałem człowieka, który by miał tak „wąskie gardło”, kiedy przyszło o kimś źle powiedzieć. Tadzio wtedy smutniał, jąkał się.

„Ale ja naprawdę kocham wszystkich ludzi…” Popatrzmy na jego wspaniałe obrazy. Nie, nie malował ich święty Franciszek, ani jakiś prostodusznie naiwny człowiek. Malował je człowiek, który dużo ułomności, dużo kalectwa duchowego widział w ludziach, widział bardzo wyraźnie i bardzo przenikliwie i „zapisywał” to w swojej sztuce z wielkim, na pewno bolesnym poruszeniem swojego własnego serca – to się wyraźnie czuje. I skłonny jestem wierzyć, że mówiąc „ja kocham wszystkich…”, nie kłamał, nie czarował, że w tym momencie w to wierzył, chciał wierzyć. Jestem przekonany, że w kontaktach z ludźmi, choćby tylko przez czas ich trwania, mobilizował wszystkie swoje psychiczne siły, aby ich kochać, choćby to było trudne i po tym chwilowym maksymalnym wysiłku musiało w sposób naturalny zgasnąć. Czy w naszym zimnym świecie jest dużo ludzi, którzy zadają sobie taki trud?

Jakiś miesiąc czy dwa po śmierci Teresy rozmawiam przez telefon z naszymi wspólnymi przyjaciółmi, moimi i Tadzia. „Był u nas Tadzio, nie wiedział o śmierci Teresy, ogromnie się przejął, mówił, że był waszym świadkiem na ślubie”. Było to późnym wieczorem. Jakiś czas potem, już bardzo późno, odzywa się telefon, podnoszę słuchawkę, głos Tadzia. Dowiedziałem się dzisiaj, że Tereska umarła, o mój Boże!… coś stara się powiedzieć, jąka się, mnie dławi w gardle, odpowiadam monosylabami. I ty tak siedzisz w domu samiusieńki?” Tak. „To ja do Ciebie kiedyś zadzwonię, dobrze?” – Zadzwoń. Nie zadzwonił. Bał się pewnie, że znów będzie podobna rozmowa, zresztą co w takim wypadku można powiedzieć? Napisał liścik, też taki trochę jąkający się, oczywiście bardzo serdeczny.

Chciałem mu odpisać, podziękować za list, przeprosić za to, że nie byłem na wernisażu jego wystawy w Galerii „Zapiecek”, byłem przeziębiony i stale jeszcze trudno mi było wchodzić między ludzi. Ale długo nie mogłem się zabrać do pisania – też nie wiedziałem co pisać, jak pisać. Trzynastego kwietnia postanowiłem kategorycznie zabrać się do listu, ale przyszli do mnie ludzie z dalekiego świata, którzy myślą o kolekcji polskiej sztuki współczesnej. Pochwaliłem intencję, poradziłem im tylko, aby tę kolekcję komponowali mądrze, nieprzypadkowo. Byli dość dobrze zorientowani w sztuce polskiej, ale pytali mnie, kogo bym im polecił. Wymieniłem kilka nazwisk, m.in. Tadzia oczywiście. „Tak chcielibyśmy bardzo mieć jego obraz, ale podobno bardzo trudno dostać Brzozowskiego”. Odpowiedziałem, że na pewno niełatwo, boby nie nastarczył malować dla wszystkich, ale jak się zorientuje, że to będzie kolekcja do rzeczy to pewnie coś dla nich znajdzie… że będę właśnie do niego pisał i przy okazji polecę tę sprawę jego uwadze. Po wyjściu gości poszedłem do pracowni. Miałem stale kłopoty z zasypianiem i nie spieszyłem się do łóżka. Wyciągnąłem stary obraz – obraz „mówiący” o śmierci, o przezwyciężaniu śmierci, który już raz przemalowałem i stale nie byłem zadowolony. Już od dawna korciło mnie, żeby go przemalować po raz drugi, ale nie mogłem się dotąd zdecydować. Teraz – dochodziła północ – zabrałem się bez wahania do pracy. Malowałem do szóstej rano. Głodny (nic nie jadłem wieczorem), zmęczony, położyłem się, nie pierwszy raz o tej porze, ale zwykle odsypiałem później takie noce. Tym razem po dwu godzinach snu obudziłem się o ósmej i ponownie nie mogłem zasnąć. Wróciłem więc do pracy, malowałem znów kilka godzin. Powstał zupełnie inny, nowy obraz o tym samym jedynie przesłaniu. Byłem z niego wreszcie zadowolony. Położyłem się po południu zmęczony, ale „dobrze” zmęczony. Obudziłem się późnym wieczorem. Telefon – „Tadzio nie żyje”. Jaki Tadzio? – „Brzozowski”. Nie wierzyłem własnym uszom. Przecież mówili, że był w znakomitej formie na wernisażu u pani Arens. Odżyły z niebywałą siłą dawne i niedawne wspomnienia. Druga noc bezsenna. Przeszło mi przez myśl, że ten obraz malowałem tak jakby dla Tadzia, czy raczej na jego intencję, dokładnie w tym czasie, kiedy on niespodziewanie umknął nam do nieba.
W pierwszej chwili postanowiłem pojechać na pogrzeb. Bardzo zawsze przeżywałem ten smutny obrządek. Nic mnie w nim nigdy „nie bawiło” – ilekroć słyszałem, „że ktoś miał ładny pogrzeb”, byłem wstrząśnięty. A jeszcze teraz po odejściu Teresy! Ale równocześnie zawsze uważałem i uważam, że trzeba towarzyszyć bliskim w ich ostatniej drodze, że dzwoniłem do Nowosielskich, że przyjadę w przeddzień wieczorem do Krakowa i zanocuję u nich. „A jak się do nas dostaniesz z dworca?” – Wezmę taksówkę, prosta sprawa.

Ale później opadły mnie wątpliwości, czy kondycyjnie wytrzymam. Byłem jeszcze tak bardzo wyczerpany psychicznie i fizycznie, że chyba jeszcze jednak nie dałbym rady. A jak się przewrócę? Przypomniały mi się słowa Tadzia, które już cytowałem: „Wiesz co, umrzyjmy razem, będzie fajnie”. Żeby nie wymówił tego w złej godzinie! Nie, nie jestem taki przesądny, a i śmierci teraz, po odejściu Teresy, bardzo się nie boję. Na pewno mniej niż kiedykolwiek, przynajmniej tak mi się wydaje. Tylko żeby – jakby powiedział Tadzio – nie zrobić hecy. („Wiesz co, dostałem nagrodę Jurzykowskiego, a to ci heca!” – pierwsze słowa Tadzia, kiedy się spotkaliśmy przed jego odlotem do Nowego Jorku). Nie, nie dam rady, nie dam rady. Trzeba zadzwonić do Nowosielskich, że nie przyjadę.

Telefon. Dzwoni Jurek Nowosielski. „Wiesz Jureczku, ja jednak wyjdę po Ciebie na dworzec, żebyś nie miał kłopotu z dostaniem się do nas”. Nie, Jurku, nie przyjadę, nie mam siły, miałem właśnie do was telefonować. Poprosiłem już przyjaciół, którzy jadą do Zakopanego, żeby złożyli kwiaty ode mnie na grobie Tadzia.

Dopisuję Ci Tadziu wstążkę do tej wiązanki Kwiatów. Ty tam przez swoje okulary odczytasz ją z nieba. Wierz mi, że każde słowo jest szczere i prawdziwe:

Kochanemu Tadziowi, Wielkiemu malarzowi i przyjacielowi…

archiwum

Bieguny. Dialogi młodych: INNY – edycja 8.
Karolina Piotrowska, Zuzanna Bandosz
15.11 – 1.12.2024
wernisaż: 15.11.2024, g. 18.00
Nowa Amerika
Michael Kurzwelly
11.10 – 10.11.2024
wernisaż: 11.10.2024, g. 18.00
CONFLICT ENABLER
Agata Bogacka
19.07 – 6.10.2024
wernisaż: 19.07.2024, g. 18.00
Rozdroża Lagunartu
artyści z grupy Lagunart pod przewodnictwem Agnieszki Balewskiej
18.07 – 29.09.2024
wernisaż: 18.07.2024, g. 18.00
Comfort Work
Andrii Dostliev, Lia Dostlieva
26.07 – 22.09.2024
wernisaż: 26.07.2024, g. 18.00
Archive After Hand
29.06 – 8.07.2024
wernisaż: 29.06.2024, g. 18.00
Pod nieobecność państwa
Luz María Sánchez
24.05 – 7.07.2024
wernisaż: 24.05.2024, g. 18.00
Zapis A.
Jerzy Sadowski
29.04 – 26.05.2024
wernisaż: 29.04.2024, g. 18.00